Prawdziwa Polska jest gdzie indziej…

Recenzja filmu Andrzeja Jakimowicza „Pewnego razu w listopadzie…”, który pokazem specjalnym otwierał 12. Offeliadę.

 

Byłam sceptyczna. Obawiałam się kolejnego przykładu symetryzmu czy relatywizacji zła, którą raz po raz pokazują nam liberalne media, dając na swe okładki nacjonalistów i mówiąc, że są spoko, by za chwilę się dziwić, że mentalnie i realnie demolują rzeczywistość wokół.

Na szczęście jednak okazało się zupełnie inaczej, bo film „Pewnego razu w listopadzie…” Andrzeja Jakimowskiego intrygował od samego początku. Opowieść o matce i synu, którzy doświadczyli eksmisji i wskutek tego zaczynają swoją tułaczkę po Warszawie w poszukiwaniu miejsca dla siebie, które przypominałoby choć namiastkę domu – wbrew pozorom rozwija się z bolesnej mikrohistorii w makroopowieść o tożsamości polskiego społeczeństwa.

 

Owszem, to znów kolejny smutny i szary obraz o Polsce, lecz bez tanich sentymentów i kultu indywidualnych tragedii. Mamy za to w nim nielukrowaną stolicę w dobie późnego kapitalizmu, który cały czas wyrzuca słabszych poza burtę, nieudolne państwo, które nie potrafi ochronić swych obywateli przed bandyckimi praktykami czyścicieli kamienic, czy brutalne służby tegoż państwa wyładowujące swe frustracje na innych. Ale są też anarchiści, którzy w filmie, podobnie pewnie jak w rzeczywistości, większości „normalsów” jawią się jako tajemnicza sekta, co dziwnie żyje i nie wiadomo z czym walczy. Dalej mamy uczestników Marszu Niepodległości organizowanego co roku 11 listopada, którzy z ustami pełnymi frazesów pod hasłem patriotyzmu sieją w istocie zapowiedź nowych krzywd oraz podziałów. I wreszcie są przedstawiciele wspomnianych normalsów, co polityką się nie interesują, ale polityka zaczyna interesować się nimi.

 

Kadr z filmu „Pewnego razu w listopadzie…”

 

Ta ostatnia zaś to właśnie pytania o ten kapitalizm i generowane przez niego nierówności czy naturę obowiązków państwa, a do tego przywołaną tożsamość społeczną, co okazuje się bazować na bardzo kruchej wiedzy historycznej i mocnym pragnieniu osobistego szczęścia. Jak w soczewce widać to przez pryzmat głównej bohaterki – zagranej genialnie przez Agatę Kuleszę – początkowo niechcącą zrozumieć mechanizmów, które doprowadziły ją do utraty mieszkania, z czasem zaczynającą budować nową rzeczywistość na przyjaźni z bezdomnym psem Kolesiem i młodymi anarchistkami oraz na „zielonym patriotyzmie”. Natomiast jej syn Marek, w którego rolę z zaangażowaniem wciela się Grzegorz Palkowski, to „typowy student” i młody mężczyzna przeżywający swą pierwszą miłość, który pewnie chciałby jeszcze zażyć beztroski, a dostaje zimny prysznic od życia i systemu.

 

Jednak dla mnie siłą tego obrazu jest właśnie ten moment przejścia, czyli zyskanie przez normalsa świadomości, że jeśli chce się wygrać z silniejszym, to trzeba być solidarnym (kapitalne sceny, gdy Marek zastępuje jednego z anarchistów na dyżurze lub wspólnie z innymi na skłocie zaczyna oglądać relację z zamieszek na ulicy) i wrażliwym oraz wolnym (kiedy jego matka z wiedzy o walce swego ojca w Powstaniu Warszawskim zamiast ograniczających, nacjonalistycznych uniesień wybiera troskę o ojczystą ziemię i publiczną przestrzeń). Jest nią ten moment, kiedy bohaterowie Jakimowskiego widzą i wierzą, że bieganie z flagą, rzucanie racami czy szukanie wrogów ojczyzny to nie jest recepta na lepszy świat. A jeśli jeszcze do tego niektórzy recenzenci porównują „Pewnego razu w listopadzie…” do zaangażowanych społecznie obrazów Kena Loacha czy neorealistycznych arcydzieł Vittoria De Siki, to wypada mi tylko polecić!

 

Kamila Kasprzak-Bartkowiak