Nie wystarczy ładna forma, dobrze, jak film jest o czymś

Doświadczone i wymagające spojrzenie na twórczość i na szkoły filmowe. Ze Zbigniewem Żmudzkim, wieloletnim dyrektorem studia SE-MA-FOR i laureatem honorowej Offelii 2015, rozmawia Iza Budzyńska.

 

Miał Pan okazję zobaczyć w ramach konkursu filmy swoich wychowanek. Jakie wrażenia pozostawiły?

Widziałem najnowszy film Balbiny Bruszewskiej (Czarnoksiężnik z U.S. – przyp. red.), nie miałem okazji oglądać go wcześniej. Prawdę mówiąc troszeczkę się zawiodłem, ponieważ spodziewałem się, że Balbina pójdzie raczej w kierunku realizacji filmu zbliżonego do Miasto płynie, a to było zupełnie coś innego. Może to i nawet dobrze, że nie powiela swoich pomysłów, tylko robi coś innego, coś nowego. Drugi film, autorstwa Natalii Brożyńskiej (Doradcy króla Hydropsa – przyp. Red.), jest o tyle mi bliski, że to film lalkowy. Natomiast wydaje mi się, że wypadł troszeczkę gorzej niż jej największy przebój, pierwszy film o Pafnucym (Drżące trąby, 2010 – przyp. red.). Troszkę przeszkadzał niezbyt dobry dubbing, sprawiał wrażenie, jakby aktorzy nagrywali swoje kwestie oddzielnie, brakowało dyskusji. Natomiast ogólnie podobały mi się niektóre fabuły. Bardzo dobry był film o małżeństwie, które nie może dojść do porozumienia, właściwie się nienawidzi (Bogdan i Róża – przyp. red.). Zrobić film bez dialogów to jest naprawdę niezła sztuka, zwłaszcza, że prawie nic się nie działo na ekranie, a oglądało się w napięciu, jak kryminał.

W poprzednich latach pojawiały się opinie, że scenariusze bywają najsłabszą stroną filmów. Mam wrażenie, że to się zmienia na plus.

Myślę, że jest chyba lepiej. Zauważyłem też, że na Offeliadzie jest zdecydowanie mniej filmów typowo amatorskich, jest sporo etiud szkolnych, a to znaczy, że festiwal chyba troszeczkę zmienia profil. Kiedyś jednak było więcej tak zwanej amatorszczyzny – ale w szlachetnym rozumieniu tego słowa. Teraz tych amatorskich filmów jest coraz mniej, prawdopodobnie też mniej ich przychodzi.

Może też coraz łatwiej zrobić film na wysokim poziomie? Narzędzia i technologie są coraz bardziej dostępne.

Oczywiście, że tak jest. Z tym że w tej chwili i tak dominują filmy realizowane na przykład przez Studio Munka czy w różnych szkołach filmowych. To dobrze, bo dzięki temu poziom festiwalu się troszeczkę podnosi. Może ciekawym pomysłem byłoby stworzenie osobnej kategorii dla filmów amatorskich, może to by zachęciło twórców, żeby pokazywali takie produkcje. Co nie znaczy, że należy zrezygnować z etiud szkolnych, bo dobrze je pokazywać zwłaszcza dlatego, że mają ograniczoną dystrybucję i z tego powodu są filmami offowymi.

Tak samo jest z animacją, którą trudno zobaczyć poza festiwalami, takie filmy są dosyć niszowe. Czyli ta sztuka wypływa po prostu z potrzeby tworzenia?

Tak, z tym że kiedyś mówiono o filmie offowym, że to jest film amatorski. Dzisiaj jest to taki, który ma offową dystrybucję. Festiwale filmowe to w pewnym sensie duży rynek dystrybucyjny. Na przykład w animacji tych festiwali jest ponoć około sześciu tysięcy na świecie. Co znaczy, że każdy film może być oglądany przez wielką publiczność. Tylko takie obrazy nie zarabiają zwykle na siebie, bo oglądać je można najczęściej za darmo.

Jeśli chodzi o polską animację, co Pana zdaniem wymaga dopracowania, a jakie elementy są naprawdę na najwyższym poziomie?

Można powiedzieć, że na dobrym poziomie jest animacja, czyli praca animatorów. Natomiast jeśli mam zastrzeżenia, to przede wszystkim do scenariuszy. Do tego, że nie ma puenty. Ja bardzo lubię filmy, które o czymś mówią, są małymi anegdotami. Nie przepadam za takimi, które mają tylko formę, ale nie mają żadnych treści. Bardzo często mam też zastrzeżenia do muzyki w filmach. Ostatnio panuje moda na jakieś techno, które nie jest przyjemne dla ucha. To nie jest muzyka ilustracyjna, tylko taka towarzyszącą. Myślę, że jeśli chodzi o tę muzykę, to warto poszukać dobrego kompozytora. A znam też takich, którzy popracują za niedużą pieniądze.

Natomiast jeśli o scenariusze i opowiadanie historii, czy polskie szkoły filmowe dobrze tego uczą?

 

Raczej nie. Polskie szkoły filmowe nie uczą na przykład rzemiosła, którym jest animowanie klasyczne. Studenci nie są kształceni na rzemieślników, tylko na twórców. I spotkałem się na przykład z absolwentami animacji po Łódzkiej Szkole Filmowej, którzy nie potrafili animować. Natomiast potrafili wyreżyserować. Łódzka szkoła kształci rzemieślników w dwóch profesjach – aktorów i operatorów. Polscy operatorzy są bardzo cenieni na świecie, bo mają fach, opanowane rzemiosło, a jeśli są przy tym artystami, to mogą zrobić światową karierę. Z animatorami jest niestety gorzej, bo uczą się animacji metodą prób i błędów, brakuje warsztatów z różnych technik. Dlatego też absolwenci kierunków związanych z animacją najczęściej zajmują się zawodowo różnymi sprawami plastycznymi, a do realizacji filmów animowanych przychodzą nieliczni. Przykładem takiej osoby, która została w animacji jest Wiola Sowa, która jest członkinią jury i pochodzi z Gniezna. Może łatwiej jest jej dzięki temu, że pracuje jako pedagog i mając źródło utrzymania, może robić filmy.

tekst: Iza Budzyńska
zdjęcia: Anna Farman