Z Moniką Talarczyk-Gubałą, historyczką i krytyczką kina, badaczką kina kobiet w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej oraz członkinią Jury Głównego tegorocznej Offeliady, rozmawia Kamila Kasprzak-Bartkowiak.
– Na co dzień jesteś badaczką szeroko pojętego kina kobiet, w tym autorką pilotażowego raportu z konkretnymi statystykami o udziale kobiet w robieniu filmów. Czy śledziłaś może, jak ta sprawa wygląda w kinie niezależnym?
– Tutaj rozczaruję cię, ale nie, bo nawet te badania dla kina głównego nurtu są absolutnie pionierskie w Polsce. Pytamy w nich najpierw o fabułę, bo tam się dzieją rzeczy najważniejsze i o najtrwalszym odzewie. Off przy tym może rządzić się swoimi prawami, ale na pewno jest tak, że kino głównego nurtu w większym stopniu promieniuje na off niż odwrotnie. Poza tym ja się zmobilizowałam do tych badań współczesnego kina kobiet z ostatnich pięciu lat ze względu na zapytania, które kierowały do nas urzędniczki od filmowych funduszy unijnych, które gościły w Polsce i były przekonane, że my też monitorujemy tę sprawę. No i trzeba było naprędce się tym zająć, bo wcześniej nie badał tego ani PISF, ani nikt inny się tym nie zajmował. Właściwie ta kwestia płci była takim powracającym tematem publicystyki. Natomiast twardych badań i konkretnych danych nie było, a ja zajmowałam się wtedy historią kina. Wydaje mi się, że nie ma mądrego spojrzenia na współczesność, jeżeli nie wiemy, co było przed nami, i nie mamy jej z czym porównywać. I też nie robiłam tych badań ani z historii, ani ze współczesności z takiego punktu widzenia, że ja chcę koniecznie znaleźć wady w tej naszej kinematografii. Raczej myślałam, patrząc na te dane, które mamy z Zachodu, o tym, jakie mamy szanse wykorzystane, jakie zmarnowane oraz żeby zobaczyć naszą lokalną specyfikę. Absolutnie więc nie było moim celem pokazanie, że ktoś jest strasznie dyskryminowany. Jednak trzeba było znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego tych kobiet w pewnych obszarach kinematografii jest mniej, a w innych więcej.
– Z kolei kiedy jeszcze rozmawiałyśmy w kuluarach, stwierdziłaś, że w krótkim metrażu zawsze jest więcej kobiet. Dlaczego?
– Zaczęłyśmy tę naszą rozmowę poza wywiadem właściwie od tego, czy sobie przeliczyłam, ile jest kobiet w filmach startujących w festiwalowym konkursie. Jednak zorientowałam się, że przyjechawszy tutaj, w ogóle nie miałam takiego, nazwijmy to, odruchu statystycznego, bo on się uruchamia wtedy, kiedy widzę, że kobiety są w mniejszości. A jak przejrzałam program, nie mówiąc już o składzie jury, czy też gdy przyglądałam się temu, jak jest zróżnicowana płciowo ekipa festiwalowa, to w zasadzie się statystycznie uspokajam i nie mam odruchów tropienia dyskryminacji. Bo im więcej równości, tym większy komfort i możemy zająć się czymś innym. Bo to nie jest tak, że ja się upieram do końca życia, by badać pozycję kobiet w kinematografii. Chciałabym, żebyśmy doszli do takiego momentu, żebym nie musiała się tym zajmować. Poza tym myślę, że takie narzędzia jak kwoty czy parytety budzą mniejszy opór, kiedy jesteśmy świadomi, że mają tylko czasowo wspomagać grupę mniejszościową – bez względu, jaka ona będzie. Bo z drugiej strony taka matematyka jeden do jednego jest w życiu niemożliwa i to się wyczuwa, kiedy jest już balans.
W krótkometrażowym kinie zaś ta równowaga rzeczywiście dobrze się przedstawia i było to widać w tamtym roku, kiedy była ta społeczna dyskusja o braku filmów kobiet w konkursie głównym. To wtedy były te dwa argumenty zbijające tezę, że trzeba podnosić alarm. Pierwszy był taki, że w tym konkursie było mnóstwo filmów wyprodukowanych przez kobiety i to powinno już nas uspokajać. Nie sądzę, bo to też nie jest dobrze, jeżeli któryś z zawodów jest tak zdominowany. Natomiast drugi był taki, że jest tyle debiutantek w konkursie kina krótkometrażowego, że możemy być spokojni o przyszłość polskiego kina. Rzeczywiście tamte kwoty były fantastyczne, takie jak te tutaj, że nie masz w ogóle wrażenia, że ktoś jest niedoreprezentowany wśród autorów czy wśród bohaterów – bo na to też patrzymy. Wydaje mi się, że do badań kina offowego, gdzie mamy te krótkometrażowe filmy, najlepiej byłoby zabrać się właśnie przez festiwale kina niezależnego.
– A jak jako historyczka kina przypominająca takie postaci jak Barbara Sas czy Wanda Jakubowska, patrzysz na współczesne, w tym przypadku niezależne dzieła? Czy wśród ich autorek są potencjalne następczynie powyższych artystek?
– Prawda jest taka, że nie muszę wykonywać jakiegoś wielkiego wysiłku, by przekonać siebie i innych, że w animacji czy filmie dokumentalnym jest po prostu bardzo mocna grupa. Znaleźliśmy się szczęśliwie w takim czasie, że na tych wszelkich listach oscarowych, jeżeli chodzi o animację, mamy polskie autorki i podobnie jest też w dokumencie. Można wręcz powiedzieć, że jest jakaś kobieca fala i te nagrody zgarnia po świecie jedna za drugą. NatomiasT fabuŁ, gdzie użyłam nawet takiego sformułowania, iż to jest nadal „męska twierdza” i to samo powiedziałam w badaniach statystycznych, wymaga już tak ogromnie silnej woli i takich zdolności społecznych oprócz samego talentu. Takiego temperamentu jak Małgorzata Szumowska, dojrzałości jak Joanna Kos-Krauze, bo to są przecież lata w boju, kiedy ona zdobywała tak ogromny autorytet i siłę, jaką ma dzisiaj. Dalej mamy też Agnieszkę Holland, jej córkę i partnerkę jej córki czy siostrę. I tutaj wymienimy tylko kilka tych dużych nazwisk i się zatrzymujemy, a w dokumencie i animacji nie jest tak, że kończymy na pięciu nazwiskach.
tekst: Kamila Kasprzak-Bartkowiak
zdjęcia: Anna Farman