Po raz pierwszy tak otwarcie i oficjalnie, ale dopiero na 13 Offeliadzie, dowiecie się o ludziach, których praca nie jest lekka, a do tego przez swój „selekcyjny” charakter, bywa lekceważona. Jednak, gdyby nie komisja kwalifikacyjna, żaden festiwal by się nie odbył, bo utonąłby w setkach filmów, a sami twórcy nie mieliby motywacji do tworzenia coraz lepszych dzieł.
Komisja istnieje praktycznie od początku Offeliady, choć przez lata nieraz intensywnie zmieniał się jej skład. O pierwszych posiedzeniach na materacu, jeszcze w kawalerskim mieszkaniu dyrektora festiwalu z procentowymi napojami, do dziś krążą legendy. Natomiast obecnie komisja zdaje się totalnie różnorodna, lecz profesjonalna.
Jeśli więc chodzi o różnorodność, to objawia się ona choćby w charakterze, upodobaniach filmowych, wrażliwości i poglądach społeczno-kulturalnych czy doświadczeniu i wiedzy. Tym zaś, co łączy ośmioosobowe gremium z przewagą członkiń (pięć dziewczyn i trzech chłopaków), jest zapewne podobny kapitał kulturowy i ekonomiczny oraz przedział wiekowy od niespełna 20 lat do prawie 40-stki. Z kolei profesjonalizm to przede wszystkim uczciwość, jeśli chodzi o podejście do każdego z nadesłanych dzieł i jego ocenę. A jest się nad czym głowić, bo każdego roku na festiwal spływa blisko 200 filmów, spośród których wybrać trzeba nieco ponad 30 obrazów. Do tego dochodzi punktacja, która też stara się być maksymalnie transparentna i dzięki której oceniający w skali od 1 do 10 mogą wyrazić swoją opinię.
A co jest oceniane i jakie pojawiają się filmy? Ocenie, która rzadko kiedy bywa jednogłośna, podlega przede wszystkim forma, czyli warsztat twórców, oraz treść, czyli przekaz, który powinien wynikać bezpośrednio z obrazu, a nie opisu, co znów nie znaczy, że selekcjonerzy lubią „łopatologię”. I o ile warsztat, szczególnie w ostatnich latach, nie pozostawia większych zarzutów, o tyle z tematami nadal bywa problem. Przykładowo, w tym roku znów bardzo wiele fabuł nie wychodziło poza sferę rodzinną, która w dodatku była traumatyczna niczym zadany temat „Obraz rodziny i cierpienia na ekranie”. Oprócz tego pojawiło się wreszcie kino gatunkowe czyli reprezentacja horroru, lecz znów raczej słabo zrealizowane, bo ani nie wywoływało dreszczy, ani – gdyby postawić na satyrę – śmiechu. No i jeszcze jeden mankament – otwarte zakończenia, które zamiast skłaniać do refleksji albo własnej interpretacji, pozostawiały często w pytającym zawieszeniu, bo sprawiały wrażenie urwanego, a przez to nieskończonego filmu. Jeśli chodzi o dokumenty, to te z kolei utknęły w szablonie „gadającego bohatera”, który nawet mając ciekawą historię do opowiedzenia, nie był w stanie w nią wciągnąć odbiorców. Natomiast animacje zdawały się pozbawione jasnego konceptu, który zagwarantować mógłby tylko dobry scenariusz. Można wręcz było odnieść wrażenie, że wskutek ciężkiej i mozolnej pracy jakiej wymaga ten gatunek, autorzy zapomnieli o tym co chcą powiedzieć.
Cóż zatem robić? Przede wszystkim mieć pewność po co i o czym chce robić się film. Do tego pamiętać o odbiorcy, który nie siedzi w głowie scenarzysty lub reżysera, więc skojarzenia, zwroty akcji czy motywy postaci, powinny być również dla niego zrozumiałe. I w końcu być odważnym! Bez nacisku sponsorów, dystrybutorów czy innych oczekiwań – nie bać się wychodzić poza życiowe, rodzinne czy społeczne ograniczenia i schematy. I zmieniać świat na lepsze! Tego życzy Kamila, ale też Ania, Justyna, Ola, Jagoda oraz Paweł, Wiktor i Łukasz.
Kamila Kasprzak-Bartkowiak