W takiej kolejności. W trzy lata po premierze Mommy Xaviera Dolana można spojrzeć na nie z bocznego siedzenia.
Kto nie pisał o największym odkryciu wśród ludzi kina nowego świata i pokolenia? Kto nie upatrywał w niespełna trzydziestolatku nadziei dla offu, zwłaszcza po sukcesie Zabiłem moją matkę (J’ai tué ma mčre)? Osiem minut owacji w Cannes, osiem tamtejszych statuetek, dwa Cezary, duński Robert, najlepszy film weneckiego MFF i sukces w Toronto. Najprościej na takich laurach osiąść.
Mommy zmienia spojrzenie na sztukę Kanadyjczyka. Rozkochany w otwartych zakończeniach, po okresie poszukiwań rozstaje się z rozwleczoną fabułą, z rozgotowaniem postaci, z niezdecydowaniem, tak jeszcze widocznym w niezbyt udanym Na zawsze Laurence.
Kontrast i energia
Typowy dla Dolana styl zdjęć, klaruje się, nabiera ostrości. Klatki kontrastują mocą, wymykają się dialogom, czyta się z nich. Kolory jak zawsze zgaszone, z bardziej rozszerzonym spektrum ciepło-zimno. Bije z nich dojrzałość.
Bohaterowie tworzą mikrokosmos niezgody. Sama postać Steve’a, grana przez Antoine-Olivera Pilona, złożona jest ze sprzeczności. Borykający się z problemami psychicznymi i problemami dojrzewania piętnastolatek wychodzi z ośrodka interwencyjnego dla trudnej młodzieży. Wraca do matki, której życie, zdaje się, nie pomieści już więcej problemów. Nie mogąc się odnaleźć wpada w sinusoidę scen okraszonych uśmiechami i zaciśniętymi do krwi pięściami, nienawiścią i edypową miłością. Przygniatają go młodzieńcze emocje, niezrozumienie świata i bycie przez świat niezrozumianym.
Trudna matka, jak zawsze u Dolana, grana przez Anne Dorval, przeżywa rozdarcie. Chciałaby uratować syna, nie poświęcając siebie. Traci pracę, zyskuje na powrót dziecko, którego się boi, które przepotwornie kocha, żeby wreszcie w niemocy je zdradzić i uciec. Nie wie, czy może ofiarować mu takie uczucie, jakiego wymaga sprawa. Nie stać jej na taki wymiar miłości, jakiego chciałby syn, nie zaoferuje mu upragnionej fizyczności, nie zabierze do świata prawa i zasad, bo nawet jej on nie odpowiada. Ogląda go z pewną pogardą. Można powiedzieć, że dojrzewa wraz z synem i ten proces kończy ucieczką, okupioną łzami.
Napięcie nie wynika z natłoczenia obrazów, piskliwej, wolnej muzyki, jumpscare’ów. Okazuje się, że można zbudować niepokój o losy bohatera, spowalniając klatki, zawieszając uśmiechy w zawahaniu, zasłuchując widza w Bocellim i Oasis.
Przeciwwagą w pewnym stopniu okazuje się Kyla (Suzanne Clement), tajemnicza sąsiadka rodziny, która przez cały film pozostaje w stanie czuwania. Bawi się, ale nie oddaje beztrosce. Spogląda w przeszłość, o której mało mówi, nie godzi się z decyzją Die.
Queer i tabarnak
Dolan jako twórca otwarcie queerowy, nawet gdyby tego nie chciał, ponosi odpowiedzialność za kreację nienormatywnej sztuki. A Mamą udowadnia, że kino tęczowe nie musi mieć wątku LGBT, żeby zostawać w konwencji. Granie cechami postaci: zagubieni mężczyźni, silne kobiety, wyjątkowość ekspresji płciowej (Steve tańczący z matką w makijażu i z czarnymi paznokciami), homofobiczny język ulicy (scena barowa) – to też wystarczy, żeby było queer! Szczytne i oryginalne, choć wciąż brakuje w kinie rzetelnej reprezentacji środowiska.
Język w Mommy jest właśnie taki, jaki powinien być język queerów i kultury off. Mocny, przysadzisty, bliski człowiekowi jak koszula ciału. Tabarnak, powtarzane w filmie wielokrotnie, akcentuje, daje upust różnym emocjom, zbliża widza do bohatera, urzeczywistnia. Być może przybliżanie kultury alternatywnej powinno odbywać się przez odpowiedni język.
Xavier Dolan szuka nowych kanałów komunikacyjnych ze społeczeństwem i oby nieprędko zniknął w głównym nurcie, oby nikomu nie oddał swoich queer bohaterów.
tekst: Sasza Kruk
zdjęcia: filmweb.pl